Kiedy jechałem na międzygalaktyczny festiwal nauczycieli duchowych, nie spodziewałem się, że będzie to aż tak nieziemska impreza. Ponieważ dopiero od niedawna ludzkość została uhonorowana możliwością kontaktu z największymi umysłami całej międzygalaktycznej kultury duchowej, trudno było sobie wymarzyć większy zaszczyt. I tylko dzięki przypadkowi, który pozwolił stać się mi odkrywcą jednego z duchowych praw – pewnego dnia rano otrzymałem bilet na owe zgromadzenie.
Otworzyłem niepozorny list z energetyki, w którym przysłano mi ostateczne upomnienie z groźbą odcięcia prądu. Był to standardowy sposób zwracania na siebie uwagi wysokoenergetycznych istot. Zawsze, kiedy je ochrzaniłem po astralu, problem sam się rozwiązywał. Ale ponieważ w tej chwili nie udało mi się gromko roześmiać, spróbowałem samym gorzko-metafizycznym uśmieszkiem oderwać ich sens od bytu.
Dużo ważniejsza była druga ulotka – z pizzerii, bo to ona stanowiła właściwe zaproszenie. Przygotowawszy swoje najbardziej przepotężne przedmioty mocy wlazłem pod kołdrę i zjadłem tę ulotkę – bilet. Byłem już na takim poziomie rozstroju duchowego, że celuloza i farba drukarska podziałała na mnie jak kwas w najczystszej postaci, więc kiedy zdrzemnąłem się, przyśniło mi się, co następuje.
-Wstawaj – zielonooki kosmita szarpał mnie za rękę. Ciężko było mi się zwlec, umyć zęby i wejść do ich pojazdu. Te ufa wewnątrz są bardzo niewygodne i raczej przypominają zagracony strych niż supernowoczesną klinikę ginekologiczną z hollywoodzkich filmideł. Cóż, siedzieliśmy w pięciu w tej szafie, a hiperprzestrzenne skoki rzucały nami na boki. I jeszcze któryś z tych pokurczy strasznie pierdział jakimiś halucynogennymi woniami.
Ale kiedy w końcu dotarliśmy na planetę Zajon, gdzie ostatecznie nawet bogowie są tylko pokornymi uczniami, poczułem, że warto było. Mogłem się przejść między wszystkimi tuzami duchowości. Tu można było napić się wina z Jezusem, pomantrować z Buddą i zapalić sziszę z Prorokiem. Większość hipisów była aniołami, a dookoła biegały duchy świętych roślin, jak chociażby Icarusy , czy cała ta psylocybowa gównażeria na okrągło robiącą sobie jaja z Hłaski. Kiedy się w końcu przepchnąłem przez ten tłum, udało mi się przybić piątkę z Paszą Haszu i pocałować w policzek najsłodszą Maryję zawsze Huanę. Poza tym pełno było nieznanych mi religijnych przedstawicieli innych ras.
Bo tak naprawdę to właśnie duchowi mistrzowie obcych cywilizacji ciekawili mnie najbardziej. Podszedłem więc do jednego z największych nauczycieli lewej strony wszechświata. Bo przecież wszechświat wytrysnął jednocześnie z wielu punktów oddalonych od siebie o miliard lat świetlnych i dlatego łatwo było przeprowadzić przez nie „rozmaitość” i podzielić na strony. Pogadaliśmy chwilę, ale niestety niewiele zrozumiałem z ciągu skojarzeń, które wywoływał w moim umyśle. Był przedstawicielem jednokomórkowców, które gromadziły się w konglomeraty wspólnych świadomości. Ponoć opracował jakieś rewolucyjne metody uzyskiwania grupowego oświecenia. Polegało to chyba między innymi na liczeniu wszystkich atomów we wszechświecie, co w pewnym momencie doprowadzało do przewartościowania umysłu kolektywnego. Może nasze mrówki by z tego skorzystały, a ja nie chciałem dalej udawać, że rozumiem.
Pożegnałem się grzecznie z rozmówcą, zapewniając o dozgonnej duchowej jedności i ruszyłem dalej.
Zaraz oblegli mnie konstelatorzy, wysokoenergetyczne istoty z wnętrza słońc, które o dziwo były zainteresowane moimi technikami wkręcania dla przewartościowania. Mówiły, że wewnątrz gwiazd neutronowych jest bardzo cicho i spokojnie, a czas płynie miliard razy wolniej i zapraszały mnie do odwiedzin. Pomyślałem w ich kierunku, że jeśli kiedyś będę miał ochotę trochę się ponudzić, na pewno wpadnę.
W końcu konstelatorzy namówili mnie, bym dał wykład o przestrzeni znaczeń, której jesteśmy punktami. Zgodziłem się, a pogadanka tak się spodobała całej czeredzie, że wielu duchowych nauczycieli zaśpiewało ze mną pieśń:
„…jesteśmy czystą informacją…”
„…ale o czym, ale o czym … ”
„…o tym, i o tym…”
„…uuu, aaa…”
„ooo”
Ta mantra pozwala dotrzeć do, zawierającej w sobie wszelakich nauczycieli, bogów i ich nauki, ostatecznej przestrzeni wyrażalnych i niewyrażalnych znaczeń. Innymi słowy, wszystko co było i będzie kiedykolwiek zrozumiane przez kogokolwiek lub cokolwiek, istnieje teraz i tu i można czerpać pełnymi garściami. Zakończyłem wnioskiem, że całe życie duchowe jest literaturą, a wszyscy guru to pisarze opowiadający niestworzone historie. Konkurują między sobą o to kto kogo mocniej wkręci. Mimo że to było banalne podsumowanie i tak dostałem owacje na stojąco. A nawet kilku zawstydzonych hipercwaniaków zmyło się od razu, licząc, że przynajmniej zostawią po sobie jeszcze nieskalane wrażenie.
Miałem dość brylowania. Nie byłem zainteresowany własnymi osiągnięciami, tylko pragnąłem dowiedzieć się, co ciekawego ukazało się ostatnio na rynku duchowych praktyk. Dlatego, gdy zaczął się wykład Gautamy o współczuciu, natychmiast się wymknąłem.
Żeby złapać oddech w tej niemiłosiernej duchocie, przystanąłem na chwilę na szczycie Wzgórza Ducha, tuż obok pępka wszechświata. Rozejrzałem się po tej festiwalowej, nieziemskiej panoramie. Zmierzchało już i przy niezliczonych ogniskach i kokonach energii siedziały, bulgotały, wiły się albo trzęsły niezliczone zastępy nauczycieli duchowych. Westchnąłem i wzruszony pomknąłem w dół zbocza, licząc na ciekawe spotkania.
Najpierw uśmiechnęło się do mnie czyste piękno, które unosiło się ponad przydrożnym kamieniem. Zapytało, czy nie chciałbym nauczyć się jak tworzyć osobiste wszechświaty o dowolnych architekturach. Była to bardzo kusząca propozycja, ale niestety okazało się, że manualna pielęgnacja potrafi zająć cały dostępny czas świadomości. Jak na zabawę kieszonkowym wszechświatem było to za dużo. Tym niemniej obiecałem, że jak się wszystkim innym znudzę wrócę by zająć się tą techniką.
Jakiś nieokreślony czas później, przy barze, gdzie zamówiłem cytrynową somę, zagadnął mnie zielony, przelewowy worek bez kształtu. Gadaliśmy trochę w duchowym telepatycznym esperanto, przerzucając się rozbudowanymi ciągami skojarzeń.
-Ej, słuchaj dwunóg, wygodnie ci z tą nieelastyczną skórą?
-Nie zastanawiałem się, ale chyba tak – szybko odmyślnąłem.
-Bo chętnie bym się na chwilę zamienił na ciała i zobaczył, w co się następnym razem inkarnować.
-W zasadzie spoko, nie widzę przeciwwskazań.
No to zapaliliśmy trochę sennej kannaby i zrobiliśmy przerzutkę. Niestety mój towarzysz nabrał mnie, bo natychmiast zniknął w moim astralnym ciele. Siedziałem jak ten wystrychnięty na dudka worek z galaretą i trząsałem się z oburzenia, że nawet na tak pięknym festynie, zdarza się spotkać bezkształtną świnię.
Ale ponieważ nie pierwszy raz mi się to przydarzyło, szybko się uspokoiłem i tylko czekałem kiedy wróci. Nie minął kolejny joint i cholernik zapukał do swojego wora. Nie zapytałem go nawet jak było. Wiedziałem, że depresja, z którą zostawiłem na wersalce własne truchło, była wystarczającą karą dla wszystkich nieproszonych gości. Zresztą dla mnie też, więc nie spieszyłem się z powrotem.
Było jeszcze tyle do obejrzenia.
(z tomiku „Ozdrowieńcy”, 2011)
No Comments