„Ci którzy wierzą w kosmitów sami zapewne nimi są. Dlatego całe to tałatajstwo dawno już powinno zbudować sobie latające talerze, o których tyle gada i zabrać się nimi w cholerę. Tylko wtedy moglibyśmy westchnąć: Uff, o, w końcu odleciało, co za ulga!“
-Biblia Sceptyka
Siedziałem na krawędzi najwyższego budynku w mieście i patrzyłem jak odlatują.
Ostatnie bańki z ludzkością wznosiły się ponad Okęciem i powoli tonęły w chmurach. Poważnie rozważałem, czy nie powinienem od razu skończyć ze sobą. Zostałem zupełnie sam, więc może najprostszym wyjściem byłoby po prostu skoczyć! Co ja mam począć jako ostatni człowiek na planecie? Patrzyłem na widok rodem z kiczowatych filmów SF i rozmyślałem o najbardziej absurdalnym zwrocie w dziejach ludzkości. Okazało się mianowicie, że wszyscy ludzie są w istocie kosmitami, przybyszami z innej planety, na którą właśnie zamierzali wrócić. Z jednym małym, moim, wyjątkiem.
Co ja bredzę, czy ja nie oszalałem? Jeszcze rok temu pewnie bym jak najszybciej pognał do psychiatry, ale teraz wprost odwrotnie, cholernie pragnąłem być świrem, wręcz modliłem się o to, żeby wszystko okazało się jedynie urojeniem mojego chorego umysłu. Niestety, nie było mi to dane i jak zwykle najbardziej zwariowana historia okazała się prawdą. Właśnie oglądałem finały historii człowieka.
A wszystko przez marihuanę. Gdyby amerykański senat nie zatwierdził poprawki 420, nie zalegalizował i nie wprowadził do obrotu tego świństwa przed 30 laty, prawdopodobnie wciąż miałbym rodzinę. Miałbym resztę ludzi. Ale niestety, stało się inaczej i jeden gatunek wyeliminował drugi. Te rośliny nas kompletnie wrobiły.
Kiedy rozmyślam nad tym, jak jedno głosowanie nieodwracalnie zmieniło oblicze świata, jak bardzo się cieszyłem z tej wolności, z tego, że ludzie nie okazali się być skończonymi oszołomami, to aż mi się płakać chce. O, my naiwni głupcy uważający, że to, co dobre można dostać za darmo, że sami możemy sobie raj na ziemi sprokurować. A gówno! Za wszystko trzeba zapłacić.
Pamiętam jak ówczesny prezydent, George Bush III jr stał się idolem młodych na świecie. Bowiem całą kampanię i prezydenturę zamienił na krucjatę za legalizacją, żartując, że chce być nowym Prometeuszem, który zaniesie dymek wolności całemu światu. I o dziwo, okazało się, że świat jest na ten kaganek „oświaty” gotowy, więc legalizacja rozprzestrzeniła się błyskawicznie po wszystkich krajach. W niedługim czasie palenie i jedzenie przetworów z konopii stało się tak zwyczajne, jak picie kawy. Każdy rano mógł sobie przy śniadaniu zasięgnąć rady dymku, przemyśleć plan na nadchodzący dzień, a potem zrelaksowany ruszyć do pracy. Szkody społeczne okazały się znikome, dużo mniejsze niż skutki palenia papierosów, a za to ludzie stali się wrażliwsi, mądrzejsi, bardziej twórczy. Nikt nie żałował tej decyzji.
Nawet ortodoksyjne enklawy w krajach arabskich szybko zniknęły, zmyte przez gigantyczną podaż u sąsiadów, bo kiedy zwykli ludzie mogli dorobić się na handlu konopiami, nie było już zapotrzebowania na ekstremalnych mułłów. Rozlewające się po krajach trzeciego świata bogactwo, zadało ostateczny cios globalnemu terroryzmowi.
Niestety po 27 latach lukier nagle popękał i używka okazała się być trucizną, swoistym „koniem trojańskim”, który zafundował nam katastrofę. Cały świat był już wtedy doszczętnie przesiąknięty kannabinolami, że nie było szans na zahamowanie procesu. Po prostu z dnia na dzień wybuchła epidemia autyzmu, a w przeciągu kilku miesięcy ogłoszono stan pandemii wirusa psychotycznego, który prowadził do tego, że ludzie nic nie robili, tylko patrzyli w przestrzeń. Całe miasta zamierały dotknięte kannbinolową psychozą, a najbardziej przerażający był fakt, że owa dysfunkcja pojawiała się nawet u biernych palaczy. Tak więc ostatecznie owe dziwaczne autystyczne stany dopadły w końcu wszystkich mieszkańców globu.
Pamiętam, jak się śmiałem, kiedy usłyszałem w dzienniku jakieś mętne stwierdzenia, że ta somnambuliczna psychoza prowadzi do samoczynnego wykształcenia u chorych nieznanego języka. Ponoć w umysłach ludzi dotkniętych chorobą kannabinolową pojawiały się jakieś trzaski, szumy, ćwierkania, które z czasem nabierały konkretnych znaczeń. Co? Kpiłem z tej bzdury, ale wkrótce przestałem, bo również ludzie dookoła mnie zaczęli masowo zapadać na podobną afazję. Koledzy w pracy w niedługim czasie już tak mamrotali, że nie dało się z nimi dogadać. Także pozostali znajomi i cała rodzina zaczęła popadać w ten obłęd. Po pół roku wszystkie zainfekowane umysły ćwiczyły niezrozumiałe dla mnie słownictwo. Co więcej, ludzie przestali to robić na głos, bo okazało się, że język kannaby może służyć do komunikacji pozawerbalnej. Czyli, a jakże by inaczej, telepatycznej. Myśli myślane w tym języku były słyszane przez innych zainfekowanych, a nawet stawały się myślami kolektywnymi, współdzielonymi, które krążyły pomiędzy umysłami ludzi z syndromem demencji kannabinolowej.
Rządy, wojsko, organizacje, instytucje naukowe dopóki funkcjonowały, czyli pół roku od pierwszego przypadku, próbowały wymyśleć lekarstwo. Bez skutku. Na nic się zdały próby niszczenia i zakazu handlu konopiami, bo thc było tylko katalizatorem. Coś w podświadomości zbiorowej pękło i uruchomiło nieznany nam do tej pory program DNA zmierzający przekształcić ludzkość.
Miasta zamierały, bo ludzie nie robili nic innego oprócz wsłuchiwania się w ton swojego wewnętrznego dialogu. Po pół roku wszyscy biegle posługiwali się językiem telepatycznym. Wszyscy, oprócz mnie.
Chodziłem po ulicach i patrzyłem jak milczące stada okupują parki. Albo próbowałem zrozumieć nieme wiece, gdzie nikt się nie odzywał, a wszyscy kiwali głowami i co jakiś czas bili brawo. Wszytko odbywało się na poziomie wewnętrznego dialogu, którego nie słyszałem. Na każdym podwórku palono konopne ogniska, więc słodkawa woń wędziła otoczenie. Kompletnie nie mogłem pojąć czemu wszyscy oprócz mnie się zmieniali; przecież ja również zdrowo jarałem.
Pamiętam, gdy córka pierwszy raz wkurzyła się na mnie, bo nie usłyszałem tego, co do mnie pomyślała. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. W końcu westchnęła i stwierdziła, że jestem jakiś głupi, skoro nie odbieram cudzych myśli. Poczułem się wtedy cholernie wyobcowany, pomimo że cały czas myślałem, iż to społeczeństwo choruje, nie ja.
Objawy nasilały się tak bardzo, że żona z córką zaczęły godzinami nasłuchiwać, a kiedy wyrywałem je z zamyślenia, krzyczały, bym dał im spokój. Nie wiedziałem co robić, bo wyglądały na szczerze zaskoczone próbą zwrócenia na siebie uwagi.
-O co ci chodzi, głuchy jesteś? Czemu nie słuchasz z nami tej pieknej muzyki? – zapytały mnie równocześnie, po czym synchronicznie wzruszyły ramionami i przestały używać słów w ogóle.
Niedługo przed eksodusem żona na chwilę oprzytomniała i wyszeptała:
-Kochanie … – z trudem przypominała sobie zwykłe słowa – niedługo … odejdziemy z Mają. Na zawsze.
-Dlaczego?
-Przebudziłyśmy się, wracamy do domu.
Wypowiedziała to, co nie śniło mi się nawet w najgorszych koszmarach.
-Pomyślałam o tobie przy wszystkich i zreflektowałyśmy się, że warto by z tobą porozmawiać po staremu. Jest to bardzo niewygodne i już się oduczyłam komunikacji dźwiękami. Nie rozumiemy, czemu się nie zmieniasz. Dlaczego nie słyszysz ani gremium, ani matecznika, czemu nie odbierasz mądrości kwiato stanów. Nie możemy z Mają dłużej czekać i zwlekać z przemianą. Posłuchaj, przecież wiesz, że chodzi o to, że od zawsze byliśmy obcy, byliśmy gośćmi na tej planecie.
-Co? – zdziwiłem się, ponieważ powiedziała to jako coś oczywistego. Od dawna nie wychodziły gazety, telewizja śnieżyła, tak więc nie znałem żadnych ustaleń dotyczących treści tego szaleństwa, która trawiła ludzkość. Cierpliwie zaczęła mi tłumaczyć, że cała ludzkość to tak naprawdę kosmici, którzy tylko opętali te małpie ciała. Mówiła:
-Każdy człowiek jest pozaziemskim przybyszem. Długo szukaliśmy po galaktykach wystarczająco głupich małp, o wystarczająco pojemnej korze nerwowej, by w nich zamieszkać. W końcu teleportowaliśmy się na ziemię jako czyste świadomości, a kompletne dane zostały upchnięte w śmieciowym DNA i tam czekały na właściwy moment. Ten czas właśnie nastał, więc zalegalizowaliśmy główny katalizator, który doprowadził do masowego przebudzenia. W końcu nasz nowy dom jest gotowy i możemy wracać. Zabieramy ze sobą te dojrzałe ciała.
-Kochanie – ciągnęła resztką sił – nie wiesz, jak się cieszę, że nasz nowy dom jest w końcu gotowy. Czemu tego nie rozumiesz? Przecież jesteś człowiekiem i też powinieneś ulec przeobrażeniu… Szkoda, że nie polecisz z nami… Wszyscy, dzięki telepatycznemu językowi, staliśmy się jednością. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie to piękne. A nasz dom… czeka. W końcu zkannaformowaliśmy całą planetę. Na ziemi to było niemożliwe, ale tam daleko, w gwiazdozbiorze Oriona, sztuczne gejzery wyhodowane z podrasowanej kannaby w końcu kompletnie nasyciły atmosferę czystym thc. Tylko tam możemy żyć i to stało się dla nas jasne od początku, kiedy zaczęliśmy mówić w języku buchów. Chociaż nie możesz tego pojąć, to wiedz, że wracamy do raju. Bo tylko w atmosferze złożonej z thc układ nerwowy traci granice i jednostki mogą zlać się we wspólnej przestrzeni umysłu, w której istnieją jako samo-transformujące się rdzenie czystej informacji. Tam czeka nas raj, do którego zawsze tęskniliśmy. Miejsce jest gotowe i dlatego zbieramy się by wracać…
I zamilkła na zawsze. Tak bardzo pragnąłem zostać kosmitą i też odlecieć. Ale nic z tego, nawet absurdalne duże dawki kuracji ziołowej nie pomagały. Cała rodzina, przyjaciele, koledzy, wszyscy ulegli tej transformacji. Po roku zmieniły się nawet ich ciała, skóra nabrała chlorofilowej zieleni, oczy powiększyły się, a głowa wydłużyła. Całymi tabunami przesiadywali na dachach wieżowców wylegując się w słońcu, tak by chlorofil zamienił energię słoneczną na endogenne kanabinole.
Świat doszczętnie oszalał, kiedy zaburzeni naukowcy tak podrasowali kannabę (ponoć wg projektów, które nosiliśmy w DNA), że obecnie owa roślina była wstanie urodzić statek kosmiczny. Dokładnie. Statki rosły na polach konopnych. Kilkusetmetrowe wielkie kwiatostany, bąble snów, jak je nazywali.
Co tu dodać, cannabis ponoć była z nami od początku naszej kultury. Teraz stała się naszym końcem. Tworzyliśmy z nią chyba najpotężniejszą symbiozę w naturze i ja nic nie mogłem na to poradzić.
Pamiętam, jak odprowadziłem moje ukochane dziewczyny na pola pierwszych, dojrzałych statków. Płakałem, ale niekończące się kolejki do gigantycznych pąków pełne spokojnych, trochę wniebowziętych istot, nie zostawiały żadnej nadziei. Dziewczyny szły dostojne, trochę gestykulując podczas rozmowy bez słów. Już od dawna nie zwracały na mnie uwagii. I nie było nikogo, nikogo, kto by przypominał mnie choć odrobinę.
Czemu pozwoliłem im odlecieć, czemu nie zniszczyłem tych upraw?
A co by to dało? Nic, poza tym że pewnie wkrótce zwiędłyby jak ścięte kwiaty. Z miłości pozwoliłem im odejść, więc poleciały z tym pierwszym wrześniowym plonem.
Pociągnąłem łyk tequili i cisnąłem butelkę we wznoszący się na horyzoncie ostatni, trochę przypominający latający talerz, pąk z ludzkością. Dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie. Skoro wszyscy ludzie okazali się być kosmitami i właśnie odlecieli – to kim, do cholery, byłem ja sam?
(trzask)
-Ej, a co ty tu robisz?
-No, nic. Cześć kochanie…
-To czemuś taki uśmiechnięty?
-Wróciłem wcześniej, więc zapaliłem.
-Co, kurwa? Mieliśmy jechać do sklepu, żeby dobrać farbę do przedpokoju. Ty ćpunie, natychmiast żryj cukier czy nutellę, żebyś mi tu zaraz był na chodzie i jazda do samochodu!
-Kiedy ja piszę…
-Ja ci dam te twoje gówniane wypociny. Zaraz to podrę i spalę, słyszysz?
Literat zaniemówił, po czym westchnął. Może jednak tamten opustoszały świat, po wy-buchu-braźni, wcale nie był aż taki najgorszy?
(z tomiku „Ozdrowieńcy”, 2011)
No Comments